33 lata
157 cm
obecnie nie pracuje

what doesn't destroy you leaves you broken instead, got a hole in my soul growing deeper and deeper
— Szczęście żółtodzioba chyba jednak działa — mruknęła, zupełnie niepomna lekkiego zmieszania swojej towarzyszki. — A jak będzie z tobą? Zresztą, kogo ja pytam, pewnie masz to w małym paluszku. — Niezachwiana pewność w głosie wybrzmiała nader wyraźnie. W tej chwili Lettie była skłonna podejrzewać, że Kida od dzieciaka uprawiała zapasy z niedźwiedziami grizzly, a rzuty do tarczy ćwiczyła nie jakimiś lotkami dla frajerów, tylko naostrzonymi siekierami.
No dobra, jeszcze raz. Szczęście nowicjusza szczęściem nowicjusza, ale trzeba było jeszcze przetestować, ile warte były nauki Kidy, gdy subtelnym naciskiem nie poprawiała już ułożenia barku oraz łokcia i nie biła po łapach za zbyt usztywniony nadgarstek. Smutny emeryt, pamiętaj, smutny emeryt... Ach, chwileczkę, w jaki sposób ułożyła mi rękę na barku...? To znaczy, jak ja ten bark miałam trzymać? Sztywno czy... i ten łokieć popchnęła do środka czy na zewnątrz? Ma takie szczupłe dłonie, aż dziwne, że...
Jej wyobraźnia uciekła chyba nie w tę stronę co trzeba, bo drugi rzut był zupełnie żałosny. Strzałka co prawda wbiła się w tarczę, ale za niewielką ilość punktów. Paskudne przekleństwo wyrwało się z uszminkowanych ust. — Mówiłam, szczęście żółtodzioba. Cała nadzieja w tobie, jak zawsze. Wolę nie wiedzieć, co będzie po tych Morderczych Tomahawkach — oznajmiła z ciężkim westchnieniem, po czym podreptała po rzutki, by Kida też mogła się sprawdzić. Nawet jeśli nie musiała, dobrze byłoby rozgrzać chociażby te cholerne nadgarstki. Ledwo wyrwała strzałki z tarczy, a rozległ się przeciągły gwizd.
— Panienki, koniec rozgrzewki! — Oznajmił Arnold, zdejmując swoją czapkę i ocierając spocone czoło bawełnianą chusteczką, której stan przywodził na myśl niezmieniany przez kilka tygodni obrus w dinerze. — Czas na okrzyk bitewny!
— Arnie, ale chyba bez nich, co? — skomentował z oburzeniem jeden z bezimiennych pingwinów spod baru.
— Jak bez nas będziecie wznosić bitewne okrzyki, to i bez nas sobie grajcie — żachnęła się Lettie, która w towarzyszącym jej po kiepskim rzucie stresie poczuła chyba jakąś potrzebę przynależności do grupy społecznej innej niż ofiary przemocy domowej. Mogły to być po prostu ofiary losu — ostatecznie te dwa zbiory zazębiały się na całkiem dużej powierzchni.
33 lata
170 cm
biedny detektyw z rezerwatu



It's like a burning house, and I'm just sitting on the couch.
— Dobra, obejdzie się bez okrzyku Backstabbing Boys. — Arnold wyciągnął ze skórzanej kamizelki mały woreczek i przekazał Blondynowi. — Zakładamy i lecimy z Kurwami i Zerami.
— Sympatyczne określenie — mruknęła Halstead.
— On mówi poważnie — wtrącił aryjski odmieniec, wysypując na dłoń coś błyszczącego. — Przegrali kiedyś turniej blackjacka i musieli oficjalnie zmienić nazwę. Wszędzie są z tego znani. — Poruszył palcami, kciukiem obrócił żółtą blaszkę i wyciągnął w ich stronę — Przypnijcie w widocznym miejscu. Bez tego nie zaczniemy.
Wzięła jedną i z ociąganiem przyczepiła przy kołnierzu swetra. Prosta przypinka z miejscowego sklepiku z pamiątkami przedstawiała indiańskie strzały. Na potrzebę podkreślenia indywidualizmu grupy dopisano markerem FUCK ‘EM ALL! wzdłuż szaftu. Rzeczywiście — wściekłe, jak diabli.
— Więc… “Kurwy i Zera“ przeciwko nam?
Blondyn potaknął, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie; to właśnie środek Wyoming jest kolebką zespołów punkowych (Backstabbing Boys wcale nie brzmi lepiej…), nie Seattle. Aż dziw brał, że w barze nie grała właśnie pretensjonalna muzyka garażowej kompilacji rozwiedzionych tatuśków po czterdziestce.
Ostatnia chwila na naradę. Wściekłe Strzały stanęły przy swojej tarczy w ściśniętym kole i tylko raz po raz Arnold z Blondynem klepali po łbach pozostałych, gdy ktoś zadał głupie pytanie pokroju ”Na pewno nie wywalą nas za baby w zespole?“ oraz ”Mogę jeszcze pójść się odlać?“. Banda dorosłych dzieci. Kida nie wierzyła, że to właśnie oni byli numerem jeden w okolicy — o ile wierzyć przechwałkom — ale nie zamierzała głębiej wnikać w ich filozofię, dopóki zamierzali wygrać. Co innego Leticia. Wręcz z radością wodziła spojrzeniem po ich twarzach, a gdy napotkała Halstead, sprawiła wrażenie dziwnie szczęśliwiej; brakowało tylko filuternego oczka lub wystawienia języka. Nie przeszkodziło to pani detektyw odwrócić wzroku.
Wyjrzała ponad ramię na przeciwną drużynę. Kurwy i Zera kupowali w tym samym sklepie, co świętej pamięci Lemmy Kilmister. Dżins od góry do dołu, zawinięte po bokach rondo kapelusza, za paskiem przypalona karta as pik i ten wąs, co nie jedną rozwiedzioną matką trząsł po godzinach. Wyglądali paskudnie. Cuchnęli jak gorzelnia. Wszyscy trzymali rewolwery na lewym biodrze. W innych warunkach niż hazard nie stanęłaby z nimi w szranki.
— Ej, słuchasz? — Arnold pstryknął przy twarzy Kidy, na co ta natychmiast się odwróciła. — To ważne.
— Mhm. Słucham.
— Jesteś przedostatnia. Będziesz pewnie w parze z Szarym Fredem. Milczek, ale lubi udawać, że potyka się o własne nogi. Jeśli na ciebie wpadnie, nie jest to traktowane jako faul. Inaczej nie pilibyśmy szotów przed każdym rzutem.
— Czyli gdy nadepnę mu na odcisk, też to potraktują jako efekt uboczny gry?
— O ile masz twardy łeb i umiesz udawać pijaną. — Arnold zmiął usta w płaską linię. — Ale coś mi mówi, że nie będziesz musiała…
Halstead zmarszczyła nos i zaraz tego pożałowała. Burknęła coś pod nosem niezrozumiałego i stuknęła kowbojką w podłogę.
— Arnie, streszczaj się, bo już sędzia krzywo lampi na nas.
— Twoim duetem jest Szarmancki Eddie. — Arnold spojrzał na Leticię. — Problem z nim jest taki, że podrywa wszystko, co się rusza. Od nas dostaje w nos, ale ciebie zechce poderwać. Jeżeli mogę coś zasugerować… poflirtuj z nim.
— Że, kurwa, co? — wypaliła głośno Kida.
Wściekłe Strzały poderwały głowy, Kurwy i Zera również zwróciły na nich uwagę. Arnold i Blondyn nachylili się do środka, pozostali zrobili to samo.
— To tylko gra — wymamrotał Arnie. — Zapomni się i straci sporo czasu na ogarnięcie z wrażenia, że prawdziwa kobieta zechciała z nim zamienić słowo. W najgorszym wypadku skończy się na klepnięciu w tyłek.
— Chyba ujebaną ręką przy dupie. Nie, nie ma chuja we wsi. Nie zgadzam się.
Mężczyźni spojrzeli po sobie, krzywiąc brody, wąsy i bokobrody. W końcu Blondyn skinął głową do Leticii:
— Twoja laska zawsze jest zazdrosna?
— Nie jesteśmy razem — wtrąciła grobowym tonem Halstead. — Co nie znaczy, że nie mam tu nic do powiedzenia.
— Tym bardziej nie masz tu nic do powiedzenia.
— Kurwa… czego nie rozumiesz w ”nie ma mowy“?
— Na pewno jesteś rozsądniejsza od koleżanki — ciągnął Blondyn z uśmieszkiem, kompletnie ignorując Kidę. — To biznes. W końcu jakoś musicie zapracować na dwadzieścia pięć procent.
— Ona nie jest pierdoloną eskortą — warknęła Kida. — Zamieniamy się. Ja wezmę na siebie Szarmanckiego Kretyna.
— Wykluczone. Nie jesteś w jego typie. Nawet na ciebie nie spojrzy.
— Ta obszczymorda ma jakiś typ!?
— Mhm. Filigranowe, niskie i nie pyskate. Twoje przeciwieństwo. Ona.
— Kurwa, Lettie, powiedz mu, że nie ma mowy.
No, to mają przejebane.
lettie harrington
33 lata
157 cm
obecnie nie pracuje

what doesn't destroy you leaves you broken instead, got a hole in my soul growing deeper and deeper
— Teraz my się musimy naradzić, panowie!
— Tylko nie za długo, zaraz za-...
— Góra trzydzieści sekund, blondasku. W porywach do minuty.
Pociągnęła Kidę na stronę i wspięła się na palce, by słowa spłynęły wprost do jej ucha. Nie chciała, by ktokolwiek posłyszał jej formującą się powoli strategię; nieważne, czy przyjaciele z Wściekłych Strzał, czy może przeciwnicy — Kurwy i Zera łypiące ku nim na poły lubieżnie, a na poły z politowaniem. Sądząc po ich zadowolonych uśmieszkach byli absolutnie przekonani, że tym razem wygraną mają w kieszeni. Szeptali coś między sobą, nawet się nie kryjąc i wyraźnie wskazując w stronę kobiet.
— Rozczula mnie ten twój zapał przy obronie mojej godności — oddech Leticii poruszył pojedynczym kosmykiem włosów Kidy — ale to wcale nie jest głupi plan. Widziałaś przecież, jak rzucam, przyda się jakakolwiek przewaga. — Odsunęła się na krok, by popatrzeć Halstead w twarz. Psotny błysk w jej oczach zwiastował jedną z dwóch rzeczy — poważne kłopoty lub... niechybne zwycięstwo.
Wargi Kidy zaczęły się rozchylać, z pewnością by posłać kolejną wiązankę inwektyw i pełnych niepokoju domysłów, ale Lettie położyła jej palec na ustach. — Ciii. Wiem co robię. I lepiej się do tego nadaję. W przeciwieństwie do ciebie faktycznie umiem nie być pyskata.
— Ej, panienki! — Arnold machał na nie energicznie z odległości kilku metrów; sędzia szykował się najwyraźniej do rozpoczęcia pierwszej rundy, a wszystkie Wściekłe Strzały dreptały w miejscu z nietęgimi minami.
Lettie posłała Kidzie ostatnie spojrzenie z repertuaru Wiem co robię, zabrała palec z jej ust, nie omieszkując pstryknąć przelotnie w nos, po czym klasnęła w dłonie i odmaszerowała z powrotem do drużyny, zostawiając detektyw nieco w tyle. Miała rzucać jako ostatnia, zatem na razie mogła popatrzeć i podopingować, a przynajmniej dopóki Szarmancki Eddie aka Lowelas Spod Monopolowego, jak postanowiła go nazywać w myślach, nie przypałęta się do niej i nie zacznie smalić cholewek (które, swoją drogą, zdawały się istotnie owego smalenia potrzebować, bo były całe uwalone solą i popiołem).
Wokół zaczęli zbierać się gapie, którzy najwyraźniej wiedzieli o zbliżającej się potyczce i liczyli jeśli nie na porządną rozgrywkę, to chociaż na porządne mordobicie. Ktoś przyniósł chwiejącą się niebezpiecznie tacę z szotami na pierwszą rundę. Dwanaście nie pierwszej czystości kieliszków skrywało w sobie mętnawy płyn o bliżej niezidentyfikowanej barwie. Lettie przełknęła ślinę, zerkając na rozgrzewającego się dynamicznie Arnolda. Podskakiwał w miejscu, jednocześnie kręcąc nadgarstkami, a chwilę później odstawiając jakiś nieco upośledzony pokaz walki z cieniem.
— Pierwsza runda! — zachrypiał przepitym głosem sędzia, który sam wyglądał, jakby miał za sobą o kilka szotów za dużo. — Arnold i, eee, Harry. Nie, Harvey? Henry? Kurwa, nauczylibyście się pisać...
— Po prostu Szajbus! — podsunął ktoś ze zgromadzonego tłumku, obserwując odrywającego się od "swoich" dżinsowego rycerza. Lettie widziała go tylko z profilu i przez chwilę nie mogła zrozumieć, skąd brało się jego przezwisko; mężczyzna jednak uchylił ronda kapelusza i odwrócił się w jej stronę, sięgając po kieliszek z Tępą Siekierą — aż się zakrztusiła. Miał takiego zeza, że faktycznie wyglądał jakby się urwał prosto z intensywnej sesji elektrowstrząsów.
Sędzia machnął ręką, mamrocząc coś pod nosem. — Znacie zasady. Nawet czubek buta nie może wystawać za linię, szota pijecie tuż przed swoim rzutem, trafienie rzutką w sędziego to dyskwalifikacja. — Pomruk tłumu wcale nie wskazywał na to, by sędzia żartował. Zaczęła się zastanawiać, czy taki wypadek też się kiedyś zdarzył. Zerknęła na karibu — wszystko było możliwe.
Spocony z nerwów Arnold ustawił się przed czerwoną linią. Podobnie postąpił zezowaty Szajbus, wyglądając na zdecydowanie bardziej pewnego siebie. Średniej urody samozwańcza ring girl w średnim wieku i równie średnim stanie podniosła karteczkę z nabazgraną markerem jedynką.
Ktoś gwizdnął. Ktoś inny zarechotał. Zaczęła się spodziewana słowna przepychanka.
— Dajesz, Arnie! Pokaż Kurwom i Zerom, że są... kurwami i zerami!
— Tak jest!
— Uważaj na słowa, fajfusie! Szajbus nawet najebany i z zezem rzuca lepiej od was wszystkich!
— Pierdolenie! Nie trafiłby nawet w dupę twojej matki, a jak wszyscy wiemy, ma szerszy zderzak od tej kupy złomu, którą nazywasz autem!
33 lata
170 cm
biedny detektyw z rezerwatu



It's like a burning house, and I'm just sitting on the couch.
Na zawołąnie Saddle & Moon rozgorzało okrzykami dopingującymi obie drużyny i fetorem spoconych ciał. W jednej chwili ze zmęczonych po pracy roboli przeistoczyli się w zagorzałe fanki. Wrzeszczeli do uszu, skakali, jak najęci i klepali po barkach zawodników ustawionych w kolejce do tarcz, jakby brali udział w finale Superbowl lub zajęli miejsca VIP przy wejściu ulubionej kapeli Kombajnu do zbierania indyków po wioskach.
Jeden z nich, Erwin Mondlay o posturze i prezencji orka z Władcy Pierścieni, przetoczył się przez skład loży ekspertów od rzutek tylko po to, żeby zbić piątkę z Blondasem.
— Musicie ich rozpierdolić! — wrzasnął Erwin mu do ucha. — Postawiłem na was sygnet hufcowy!
— Kurwa, jaki? — zdziwił się Aryjczyk.
— Hufcowy. Patrz, patrz, patrz… — Uniósł dłoń i poruszył kikutem serdecznego palca. — Jedyny pierścień.
— Tu nic nie ma.
— Tu nie — Mondlay potaknął twardo. — W domu go mam. W palenisku. Wszyscy o tym wiedzą!
— Ja nie wiem.
Kida wychyliła się z linii i szczerze zaintrygowana kolejnym zakładem wiszącym w powietrzu (i żeby pozbyć się denerwującego uczucia bycia obserwowaną co jakiś czas przez Leticię) pomachała do Erwina. Głupio — albo słusznie — zauważyła, że w zestawieniu z Blondasem wyglądali jak bohaterowie dziwnego spin-offu taniego serialu fantasy z tymi ich groźnymi minami.
— Trzymasz go w palenisku, bo…?
— Bo zwęgliło mi z nim palec — odparł Erwin z pełną powagą. — I może go odstrzeliłem… remingtonem... może.
Detektyw Halstead wybałuszyła oczy i z trudem nie parsknęła śmiechem. Na szczęście Harrington w porę ją szturchnęła w bok. Posłałą jej pytające spojrzenie, na co dostała niemą odpowiedź, wręcz sugestię, aby nie przestała teraz pytać, bo nie tylko ona jest zainteresowana historią.
— Wszystkiego chciałabyś się dowiedzieć moimi rękami — syknęła cicho, za co zarobiła drugiego kuksańca w ramię. — Um… Dlaczego… dlaczego ci go zwęgliło?
Twarz Erwina rozpromieniła się a płaskie kreski imitujące szerokie, włochate nozdrza zabawnie drgnęły do góry.
— Chcesz poznać tę historię?
Mina jej zrzedła.
Trzecie szturchnięcie.
Zdzieliła łokciem Harrington w nieegzystujące wyposażenie pionowej powierzchni płaskiej.
— A wiąże się z jakimiś innymi pierścieniami?
— No, było ich kilka swego czasu…
Kida coraz bardziej nie dowierzała. Założyła ręce i przygryzła policzek od środka, żeby powstrzymać nadchodzący śmiech. Machnęła dłonią, aby Erwin kontynuował, lecz jak na matoła małomiasteczkowego przystało zmałpował jej ruch. Nie ma nadziei dla narodu amerykańskiego…
— To… ile ich było? Dziewięć?
— A-ha! Trafiłaś! To było tak dawno… W hucie przy Rampie zrobiliśmy sobie takie, gdy nikt nie patrzył. Znaczy, wszyscy wiedzieli, ale że zwijali interes, to trochę srebrnego szrotu zebraliśmy i zrobiliśmy. Na pamiątkę. A było to tak: siedem nam zajebały te karzełkowate konowały z rady miejskiej, żeby zapamiętać ten chujowy dzień. Bo wiesz, wzięli to za odszkodowawcze.
— Od czego?
— A jakiegoś dzieciaka ponoć wybuchło w kopalni po zamknięciu. — Mondlay przez chwilę kręcił gęstym wąsem i kichnął prosto w zarośnięte szczeciną ramię. Wytarł smarki w pledową koszulę. — Boss uznał, że to zamknie im jadaczki. I zamknęło. Normalnie prawie osikali się z wrażenia. Mówię ci, cacuszko; każde jedno. No, ale dalej było tak, że trzy sprzedaliśmy po zajebiście wysokiej cenie czerwonym mordom z rezerwatu. No normalnie dali się oskubać na ostatnie zielone! Yyy… Bez urazy?
Detektyw Halstead niechętnie wzruszyła ramionami.
— Bez urazy. Coś faktycznie obiło mi się o uszy.
Za ich plecami kolejka wyraźnie się zmniejszała a po prawej stronie Arnold szarpał kurtkę Szajbusa, gdy ten próbował wetknąć mu palce do oczodołów.
— Wjebałeś mi się w paradę! — warczał Arnie. — Szturchnąłeś mnie, Henriett!
— Oczy ci się rozjechały po pierwszym szocie — żachnął Szajbus, zaraz jednak jego oblicze spochmurniało. — I dla ciebie to Panie Szajbusie Henriett! Nie pozwalaj sobie, Armadillo de Fifafąfąfufu
— ARNOLD DE FAUNTRUDEUX! To. Jest. FRANCUSKIE. NAZWISKO!
Jak tornado przetoczyli się na koniec kolejki, plując na siebie i wytykając paluchami.
Aryjczyk właśnie przymierzał się do swojego trzeciego rzutu w rundzie. Samozwańcza ring girl zmazała z tablicy wynik i z piskiem kredy zapisała nowy: Wściekłe Strzały 9 - 14 Kurwy i Zera.
— Dziewięć rozdaliśmy między sobą: górnikami, inżynierami i złotnikami. Ja dostałem jeden — machnął Erwin kikutem — osiem trafiło chyba już do ziemi.
— Poumierali?
— Ano — cmoknął. — Pylica.
— Beznadziejna sprawa — zgodziła się Kida.
— Ale ponoć powstał dwudziesty. Wiesz, jeden, co by zespolił te wszystkie. Miał trafić kiedyś na aukcję, ale tak na serio to go wyrzucono.
— A po cholerę?
— Boss chciał. Wiesz, ile go kuliśmy? Trzy noce! Trzy! Cały czas mu, kurwa, coś nie pasowało… A to soczewka. A to mu się, kurwa, inskrypcja zamarzyła. Coś o przeprosinach, o jakimś, kurwa, przyznaniu do winy… No, a potem, eee… kojarzysz ten staw przy Grove?
Kida potaknęła.
— Wrzucił go do karafki, obciążył kamieniami i wrzucił na dno. Ale to może być tylko legenda.
— To nadal nie wyjaśnia tego, czemu trzymasz swój w palenisku.
Na twarzy Erwina urósł przerażający wyszczerz a nozdrza groźnie rozszerzyły się, jakby miał z nich dmuchnąć smarkami prosto na kowbojki Halstead. Przyłożył niesprawną dłoń do skroni i złożył z pozostałych paluchów pistolet.
— Boss kazał.
— Kazał wam odstrzelić palce?!
— Całej dziewiątce. Żebyśmy byli rozpoznawalni i żałowali za grzechy. Za tego dzieciaka, co wpadł do Rampy.
— Przecież on nie wpadł…
— Ale ja to chociaż żyję! — wtrącił Erwin. — Taki Mason Manson? On sobie strzelił w łeb. Biedny typ. Nie przetrzymał nagonki.
Czując w kościach i podchmielonej głowie, że pojawienie się starego Mondlay’a nie może być dziełem przypadku czy przynależenia do fanklubu Kurw i Zer — jeśli wierzyć przypince z asem pik na lewej piersi — Kida z nieadekwatną do swego stanu uwagą obrzuciła Leticię Harrington ciężkim sapnięciem.
Kolejny raz polityka małego miasteczka udowodniła jej, że sieć naczyń połączonych to główne spoiwo dla każdej większej sprawy, a wszystko przez pieprzonego, nieletniego piromana sprzed trzydziestu lat.
— Ten Manson… on wysadził Rampę?
— Tak.
Erwin uciekł wzrokiem w lewo.
— O, chyba twoja kolej?
Pierdolić rzutki i pięć tysięcy dolarów! Potrzebowała jeszcze kilku minut rozmowy z nim, nie rzucania strzałkami do celu!
Zeźlona ustawiła się na linii z Szarym Fredem. Nie zwróciła na niego uwagi, przekładając nerwowo strzałki z ręki do ręki. Procesowała słowa Erwina z niezdrową fascynacją i dopiero ukłucie w palec ją przywołało na ziemię.
— Wszystko okej? — spytał głos po prawej.
Zwróciła uwagę na mężczyznę o pociągłej, niezdrowo szarej twarzy z głębokimi worami pod oczami. Szary Fred. Odparła skinieniem głowy.
— Kieliszki w dłoń! — zakomenderował sędzia.
Tępa Siekiera w szkle wyglądała jak brunatna woda z bagien w Yellowstone.
Zabawne, że akurat o tym teraz pomyślałaś, Halstead — upomniała się, biorąc głęboki wdech. — Jedno i drugie śmierdzi tak samo.
— Na miejsca… Do dna! START!
Paliło.
Od samego smaku zakręciło się jej w głowie.
— Rzucaj do cholery! Zaraz się przez ciebie za szybko najebiemy! — warknął Aryjczyk z tyłu.
Skup się na grze! Skup się!
Wymierzyła. Rzuciła.
Pierwsza czternastka.
Druga dziewiątka.
Trzecia… trzecia nie doleciała, bo niespodziewanie potężny ciężar z prawej szturchnął ją z impetem. Kida wleciała na stolik z Siekierami. Rzutka odbiła się nad głową ring girl i wylądowała w cudzym drinku.
— Mam! — Ktoś krzyknął uradowany, jakby złapał piłkę podczas meczu bejsbola. — Mam! Stawiacie mi, kurwa, łychę!
lettie harrington
33 lata
157 cm
obecnie nie pracuje

what doesn't destroy you leaves you broken instead, got a hole in my soul growing deeper and deeper
— ...jeden, by wszystkie odnaleźć i w ciemności związać — wymamrotała nieco nieprzytomnie i nagle zorientowała się, że obok nie ma Kidy. Przetarła oczy, rozmazując nieco tusz do rzęs na powiekach; skupiła się akurat w momencie, gdy ostatnia rzutka ze spektakularnym chlupotem wylądowała w czyjejś szklance.
— Twoja kolej, paniusiu — warknął Blondyn, trącając Lettie ramieniem zupełnie bez wyczucia i z siłą niewspółmierną do jej rozmiarów. Zatoczyła się prosto na Kidę, wracającą właśnie od tarcz w jej stronę.
— Co ty kurwa robisz? — Lettie zmierzyła Aryjczyka zniesmaczonym spojrzeniem, a Halstead złapała za ramię, bo ta już chciała się rzucać do niego z łapami. — Kciuki trzymaj — rzuciła do niej prawie bezgłośnie, ruszając na swoje miejsce.
Szarmancki Eddie już rozgrzewał nadgarstek. Na widok Leticii uchylił kapelusza.
— Eddie, tak?
— Owszem, aniołku. A ty to...? — Uśmiech spod wąsa zapewne poruszał niejednym sercem w tej mieścinie, o ile tylko należało do rozwódki po pięćdziesiątce.
— Nie tak łatwo zasłużyć na moje imię.
— Tak czy siak; całuję rączki.
Eddie ukłonił się lekko i sięgnął po jej dłoń. Nie opierała się. Niestety, nie wiedział, że należało cmoknąć powietrze nad skórą, nie zostawiać przypominający przemarsz (prześlizg?) ślimaka ślad.
— Mam nadzieję, że okażesz się takim dżentelmenem, by dać mi wygrać.
— Nigdy nie odpuszczam pięknym kobietom...
— Kurwa, Eddie, dosyć tych umizgów! — ryknął ktoś z klubu asa pik. — Rozpierdol ją!
Ale Eddie patrzył tylko na nią. Posłała mu figlarny uśmieszek i chwyciła podetknięty pod nos kieliszek Tępej Siekiery. Same opary zdawały się wżerać w jej błonę śluzową, ale ujęła szota w dwa paluszki i czekała na komendę do startu.
— Panie przodem — zachęcił ją Eddie.
Smakowało dużo gorzej niż wyglądało, a nawet... gorzej niż pachniało, chociaż ciężko było sobie to wyobrazić.
Trzy strzałki. Bark sztywno, łokieć do środka, nadgarstek jak emeryt przy waleniu gruchy... kurwa, jak to szło...
S i e d e m n a ś c i e.
Aż usłyszała, jak przełykana ślina zabulgotała w gardle Eddiego. Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, a po tłumku rozszedł się zdziwiony pomruk.
Nie trwało to jednak długo.
Kolejne dwa rzuty były żałosne; jeden co prawda trafił w sam brzeg tarczy, ale za okrągłe zero, drugim ustrzeliła całe cztery punkty.
— No, cukiereczku, pokażę ci, jak się to robi... — Eddie zacmokał z samozadowoleniem i zaczął się przymierzać do pierwszego rzutu.
— Może pokażesz mi, jak się robi... coś innego? — Zniosła aurę przetrawionego alkoholu i nachyliła się ku mężczyźnie; dokładnie w chwili, w której wypuszczał strzałkę z dłoni.
Spudłował. Popatrzył ku niej na poły groźnie, na poły zalotnie.
— Eddie, skurwielu, skup się!
Czwórka. I dziewiątka.
— Dobra nasza!!! — ryknął Arnie i klepnął Lettie w plecy z takim impetem, że znów się zatoczyła; tym razem na Szarmanckiego Eddiego, którego lepkie rączki zdecydowanie za szybko przykleiły się do jej talii. Dyskretnie stanęła mu obcasem na stopie.
— Och, wybacz, Eddie. Kida...?
Dojrzała krótką czuprynę gdzieś między gapiami.
— Jest mój — oświadczyła z pewnością siebie, strzelając oczami w stronę szczotowąsa. — Miękki jak plastelina na parapecie. I chuj, a nie szarmancki! — dodała, ostentacyjnie wycierając wierzch dłoni o dżinsy.
W tle toczyła się już kolejna runda, a tłum zakładał się, kto wbije kolejną lotkę w drugie nozdrze karibu. W głowie Lettie huczało i nie była pewna, czy to gwar głosów, czy Tępa Siekiera zaczyna swoje rządy w jej biednym, niewprawionym w bojach organizmie...
— Te, dzikuska! — Nie wiadomo skąd grube paluchy blondyna pstryknęły przed nosem Kidy, który — jakimś dziwnym trafem był bardzo blisko nosa Leticii. Powód ku temu był całkiem prosty; Harrington w pewnym momencie uwiesiła się na ramieniu towarzyszki, bo ustanie o własnych siłach zaczynało stanowić pewne wyzwanie. — M-mamy piętnaście punktów straty. Pięt, ku-ku-kurwa, naście, rozumiesz? Arnie już n-nie w-wytrzymuje n-nerwowo.
— Co ty, jąkasz się?
— T-to ku-kurwa od t-tego świństwa — obruszył się, wskazując w stronę ubywającego zbiorowiska paskudnych szotów. — T-twoja kolej!
Wiedziała, że tak się skończy. Od nich będzie zależał honor Wściekłych Strzał. Powinna zażądać po trzydzieści procent...
Marna piątka... i dwie perfekcyjne szesnastki.
Szary Fred tak poszarzał na twarzy, jakby go ktoś zamienił w kawał granitu. Tura Lettie.
— To jak masz na imię, cukiereczku? — Eddie nie odpuszczał.
— Powiem ci, jak wygrasz tę rundę — odparła Lettie, ujmując kolejnego szota. Albo jej się zdawało, albo pachniał mniej obrzydliwie.
— Kurwa, nie miałaś go dopingować! — Jęk Arniego rozbrzmiał gdzieś z lewej strony.
Piętnastka. Dziewiętnastka. Czternastka.
Czuła się tak, jakby ktoś prowadził jej rękę.
Tłum najpierw umilkł, zafalował jak zboże na wietrze, po czym z sektora Wściekłych Strzał podniósł się ogłuszający ryk, ale Lettie już nie zwracała na to uwagi. Patrzyła na białego ze stresu Eddiego. Zdawało się, że nawet szczotowaty wąs mu pobladł. — No dalej, Eddie — mruknęła tak, żeby tylko on słyszał. — Zamiast rzucać do tarczy wolałabym rzucić się... w wir doznań.
Spudłował; dwie kolejne wbiły się gdzieś na obrzeża tarczy, odpowiednio w ósemkę i piątkę.
Ring girl nie nadążała z liczeniem.
33 lata
170 cm
biedny detektyw z rezerwatu



It's like a burning house, and I'm just sitting on the couch.
Kiedy usiadła na wysokim hokerze, jej uwagę zwrócił sufit. Wypatroszone i ponownie napchane pluszem karibu wpatrywało się w nią oskarżającymi ślepiami. Jedyną wątpliwą ozdobę Saddle & Moon upstrzono nową rzutką — między oczami, zamiast do kompletu w drugie nozdrze. W takiej sytuacji powinna bez przerwy oglądać się za siebie, bo wiadomo, że zawsze znajdzie się jakaś strzała, na której wypisano jej imię. Zamiast niej to właśnie Szarego Freda wynieśli na noszach smutni panowie w jednorazowych, białych kombinezonach. Zimna noc stała się jeszcze bardziej mroźna. Klienci ucichli, nieliczni mamrotali coś między sobą. Część Wściekłych Strzał wyszła na zewnątrz za Kurwami i Zerami. Nikt nie zamierzał im przeszkadzać.
Z wolna opuściła głowę. Miedziany zapach nie przeszkadzał tak bardzo, jak łaskoczące nozdrza krople. Spojrzała z wolna na tablicę wyników. Ostatni, decydujący strzał przynależał do Leticii, ale punktacja nie uległa zmianie, bo rzutek po rundzie Kidy i Freda nie wyciągnięto z tarcz.
Wściekłe Strzały 113 - 113 Kurwy i Zera
Od razu wyczuła obecność Harrington, gdy dotknęła jej ramienia — nikt inny znany detektyw Halstead nie miał tak drobnych, miękkich dłoni.
— Jestem wdzięczna za Tępą Siekierę — skomentowała z wolna i nadgarstkiem otarła nos. Nie bolał. Tylko widok bordowej smugi na skórze uwłaczał godności Halstead. — Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek to powiem. Ach, biedny skurwysyn… Przynajmniej umarł szybko — mruknęła bez wyrazu, prawie że smutno. Gdy spojrzała na Leticię, ta stała przed nią na czerwonej linii, gdzie jeszcze kilkadziesiąt minut temu uczyła ją ciskać rzutkami. — Szkoda tych pięciu tysięcy. Mogliśmy je dzięki tobie wygrać.
Tak naprawdę to niestabilna noga stolika wszystkiemu zawiniła, lecz przyzwyczajony do podobnych sytuacji właściciel knajpy ukrócił zakłady i po krótkim telefonie do lokalnego zakładu pogrzebowego pozbył się sztywnej Kurwy… lub Zera — zdania podzielone. Szary Fred odszedł, popisując się zwycięskim tańcem irlandzkim po ostatniej rundzie z Kidą. Nie przewidział, że stanie się powodem, dla którego obie drużyny zwieszą głowy w zadumie właśnie nad nim.
Złapała dłoń Lettie i cicho westchnęła.
— Jesteś cała? — spytała z wolna, jakby z wrażenia kobieta przed paroma chwila nie posłała ostatniej rzutki w biednego karibu. Każdy reagował na śmierć nieznajomego człowieka inaczej. — Chcesz... uh... nie wiem... żeby cię uścisnąć? Albo, nie wiem... coś? Jeszcze whisky? Cosmo?
Śmiertelna powaga.
Gapiła się na nią. Spośród wszystkich, których mogła wybrać, padło na Kidę. Ziejące zwykle pustką w obliczu śmierci oczy detektyw Halstead stały się nieco żywsze, jakby łokieć Freda lecącego jak kłoda trafił w punkt spustowy odpowiadający za minimalne pokłady empatii w mózgu wobec osób trzecich.
lettie harrington
33 lata
157 cm
obecnie nie pracuje

what doesn't destroy you leaves you broken instead, got a hole in my soul growing deeper and deeper
Głowa Lettie spoczęła na ramieniu detektyw tak naturalnie, jakby jeszcze dwie godziny temu nie uprawiały słownych przepychanek, rzucając sobie gorejące spojrzenia.
Przysiadła na stołku obok, rozluźniając uścisk palców. — Nie wiem, czy kolejny drink to dobry pomysł. — Okręciła się lekko na hokerze, obserwując kolegów z drużyny pozostałych w barze. W pewnym momencie naprawdę chciała pomóc im wygrać; pal licho te pięć tysięcy, ale wstąpił w nią chyba jakiś dziki duch rywalizacji. — Już i tak nie wiem, jak wrócę do domu...
Ciężkie westchnienie podsumowało jej obawy. Nie do końca wiedziała, czego się spodziewać — było to aż zabawne, w końcu przez te wszystkie lata nauczyła się bezbłędnie domyślać, dopowiadać sobie i adaptować się do najmniejszego sapnięcia czy cięższego oddechu swojego męża. Ale kiedy ostatnio wyszła sama z koleżanką? Kiedy ostatnio nie była bombardowana telefonami co piętnaście minut, kiedy już tak się stało? Cisza ze strony Abrahama powinna ją cieszyć, czy... raczej niepokoić?
Alkoholowa mgła przesłaniająca umysł wcale nie sprzyjała kojarzeniu faktów. Zawarła więc pakt ze samą sobą — będzie martwiła się później. Przecież tak jak powiedziała kiedyś Kidzie... gorsza jest już tylko śmierć, a tej się akurat dziś nie spodziewała.
Cóż za ironia.
— Może... powinnyśmy wrócić do naszych pytań, co? Nie zadałam ich za dużo. A ty ostatecznie zgodziłaś się na dwadzieścia — mruknęła, a ściągnięte do tej pory usta rozciągnęły się w zawadiackim uśmiechu. Oczy jednak wciąż połyskiwały smutno. — To może jednak jeszcze jedno cosmo. I coś dla ciebie, jeśli chcesz. Jeśli jesteś w stanie po tym obrzydlistwie. Kurwa, co to w ogóle jest? Bimber zmieszany z tequilą i... wodą po ogórkach kiszonych?
33 lata
170 cm
biedny detektyw z rezerwatu



It's like a burning house, and I'm just sitting on the couch.
Zadarła głowę, żałując że nie ma o co jej oprzeć…
Wtem ramię Kidy bez problemu odnalazło Harrington. Zacisnęła lekko palce i świadoma, że trzeźwa "tamta" tego pożałuje, nietrzeźwa "ona" objęła ją wysoko, niby to w kumpelskiej manierze i z wolna oparła skroń o niegdyś starannie ulizaną czuprynę.. Unikała jej spojrzenia — skupiona w martwym punkcie między ślepiami karibu, pozostała bezpieczna od wszelkiego zamętu myśli mniej lub bardziej pokątnych.
Wyglądały, jak weteranki wojenne z tą krwią, szyną na nosie, rozczochranymi włosami i nietęgimi minami oznajmującymi wszem oraz wobec, aby nikt nie podchodził. I nikt nie próbował. Nikt nie patrzył w ich stronę — chwała niech będą duchom Nieba i Ziemi.
Zauważyła, że od jakiegoś czasu ton Lettie przywodził jej na myśl wszędobylską, nieoswojoną, ale nadal surową Kobietę Kot z tego dziadowskiego filmu o Batmanie sprzed paru lat. Zabrakło jej odwagi, żeby się odciąć od oprawcy, więc wykorzystała Czarnego Rycerza. Tylko Kida nie uważała się za genialnego detektywa; nie przez skromność — znała wartość inteligencji i ulicznej wiedzy zdobytą krwawymi knykciami na przestrzeni lat. Tu chodziło o coś więcej. Coś więcej niż łudzącą podobiznę między Leticią Harrington a Seleną Kyle i absolutną niepodobiznę Kidy Halstead oraz Bruce'a Wayne'a.
— Wiem, że trzymają mieszankę w zardzewiałej kadzi. Z zardzewiałymi głowniami. Dlatego jest takie mętne… — Jak na zawołanie poczuła gulę w gardle i zwróciła się w bok, aż alkohol odbił z żołądka. — Normalnie bywa bardziej gazowane, ale… to i tak nie robi różnicy. Teraz każdy alkohol będzie ci smakował jak woda.
Poczuła się z tym całkiem nieźle, jak na remis warty pięć tysięcy dolarów, nadciągającego kaca i fakt, że nie nawykła do takiego spoufalania z klientami. Mimo to, pewna kwestia wierciła jej dziurę w brzuchu i nie chciała uciec z języka za dnia. Potrzebowała niebotycznych hektolitrów alkoholu, które może i zaraz sprawią, że potknie się o własne nogi, ale nigdy nie naruszą logicznego ciągu. Ani ciekawości.
A zaczynała być jej ciekawa…
Przycisnęła policzek.
Dym, żurawina, tytoń, whisky, Tępa Siekiera, perfumy.
— Ja mam jedno pytanie. Na te twoje dwadzieścia.— Zrobiła przerwę, mieląc wszelkie za i przeciw. Uznała, że jest zbyt zmęczona na kontrolę. — Powinnam je zadać wcześniej. Żeby wiedzieć, kim naprawdę jesteś. Nie żoną psychola czy matką Jacka. Gdy odzyskasz wolność… gdy będziesz bezpieczna i daleko stąd, co zrobisz jako pierwsze?
lettie harrington
33 lata
157 cm
obecnie nie pracuje

what doesn't destroy you leaves you broken instead, got a hole in my soul growing deeper and deeper
Nie wiedziała.
Nie potrafiła wyobrazić sobie tej wymarzonej, zupełnej wolności i poczucia, że już nie jest niczyją własnością; że może sama o sobie stanowić, że nie musi chodzić na palcach i być ostrożną... Sądziła — tak w głębi ducha — że takiego stanu nie odczuje nigdy; że zawsze będzie oglądała się za siebie, dopóki Abraham Harrington chodzi po tym świecie, bo przecież nieważne, dokąd przed nim ucieknie — była przekonana, że był w stanie ją znaleźć.
A jednak ten wieczór z Kidą, Wściekłymi Strzałami, Kurwami i Zerami, z wypchanym karibu i przesłodzonymi drinkami (oraz mętną cieczą w kolorze brudnej wody z kałuży, o której Lettie wolała zapomnieć) — zdawał się być dla niej jakąś namiastką wolności, a imadło zaciskające się zwykle na żebrach nieco odpuściło.
Być może była to tylko cisza przed burzą.
— Spodziewasz się po mnie jakiejś wielkiej, znaczącej rzeczy? — zaczęła, nerwowo okręcając prostą obrączkę na palcu serdecznym — Rozczaruję cię. Nie marzę o, no nie wiem, trekkingu w Nepalu czy o zdobyciu Ama Dablam...
Czy ona w ogóle miała jakieś marzenia? Była tak zafiksowana na tym, żeby po prostu wyrwać się z tej beznadziejnej sytuacji, że chyba nawet o nich nie myślała. W życiu nastoletniej ćpunki nie było na nie miejsca; w życiu żony Harringtona nie było na nie przyzwolenia. W życiu matki Jacka... liczyły się jedynie jego marzenia i to, by pomóc mu je spełniać.
— Nie wiem, czy moja odpowiedź powie ci, kim jestem naprawdę — rzuciła po krótkim zastanowieniu, odsuwając się i opierając łokciem o blat. Wylądowało przed nią czwarte cosmo. — Wątpię, żebym ja sama się tego dowiedziała, bo wiesz, Kida, to jest tylko takie górnolotne pierdolenie. Ile czasu minie zanim poczuję się sobą na tyle, żeby zrobić cokolwiek, co nie będzie podyktowane instynktem przetrwania? Chryste, być może nigdy się tak nie poczuję. Może zawsze będę, kurwa, zerkać przez ramię i udawać... — Pokręciła głową, ale łyk przesłodzonego drinka pomógł zetrzeć smak goryczy z podniebienia. Filozoficzne rozmyślania odeszły w niepamięć, kąciki ust powędrowały w górę, oczy błysnęły łobuzersko. — Chociaż wiesz co? Chyba wiem, co zrobię. Będę dalej codziennie piła karmelową kawę i to z podwójnym syropem. Adoptuję pieprzonego kota; ba, całą armię pieprzonych kotów, bo ten dupek nigdy mi na to nie pozwolił. Zbuduję sobie saunę w ogrodzie. Chuj, choćby z beczki po ropie, ale zbuduję. I kupię porządny wibrator.
Parsknęła, ale bez wesołości. Pół drinka zniknęło już między uszminkowanymi wargami.
— Nie wiem, ile mi zostało z tych dwudziestu pytań, ale... kiedy ktoś ostatnio ci podziękował? I za co?
33 lata
170 cm
biedny detektyw z rezerwatu



It's like a burning house, and I'm just sitting on the couch.
— Sorry, sorry — Zrobiła wdech. — To nic.
Wytrzymała chwilę. W następnej znów pokładała się ze śmiechu. Ani przerwy na oddech. Żywiła szczere przekonanie, że kiedyś z powodu Harrington wypluje płuca; równie zwęglone, co palec samozwańczego górnika-złotnika-inżyniera. Jeżeli nie za kadencji ich współpracy, to w najbardziej nieodpowiedniej sytuacji — podczas przesłuchania lub zachowania absolutnej ciszy od czego zależałoby jej przeżycie. Parsknęłaby śmiechem gromkim, popłakała rzewnie i z bólem spiętych mięśni brzucha oddałaby ostatnie tchnienie, plując w przestrzeń tkanką czarną jak smoła (i jej dusza — przyp. Kidy).
Nie dziś.
Dziś postanowiła ugasić pragnienie kradzionym drinkiem — adekwatnie do skradzionego papierosa. Obyło się bez kierowania rękami Leticii. Cosmopolitan gładko przeszedł z drobnych rąk do rąk większych.
— Nie jestem przekonana czy znajdę dla ciebie dobrą odpowiedź — odparła i umoczyła usta na dwa krótkie łyki. Zajrzała do szkła podstępnie i wzięła jeszcze jeden. — Pewnie nie chcesz takiej traktującej o pieniądzach po zleceniu?
Odebranie cosmopolitana uznała za potwierdzenie.
Czasami naprawdę powinnam ugryźć się w język — pomyślała, opierając łokcie na blacie. Zastanawiała się. Mocno, długo, o czym świadczyła lwia zmarszczka oraz przygryzanie dolnej wargi. Kiedyś potrafiłaby odpowiedzieć bez zająknięcia, lecz teraz? Żal ścisnąłby za serce, gdyby je posiadała (przyp. redakcji).
— Tego też nie pamiętam — przyznała wreszcie a wraz z wyznaniem uniosła dłoń z wyprostowanymi trzema palcami. — To jak z rodeo. Chyba przestałam być dobra, więc ludzie mi nie dziękują. Nie tak z własnej woli. Nie, dopóki się nie zgodzę dla nich ubrudzić rąk za odpowiednią stawkę. — Wzruszyła ramionami, gdy barman niedyskretnie postawił szklankę z czymś przypominającym coca-colę. — Zaczynam mieć wrażenie, że szukasz dziury w całym. A może całości w dziurze? Nie wiem, Lettie. — Uśmiechnęła się do drinka. — Po ludzku, kurwa, nie wiem.
Setka whisky na lodzie zabarwiona napojem sodowym zniknęła w okamgnieniu. Halstead otarła usta nadgarstkiem.
lettie harrington