The Colour Red
txt
Mierząca czterdzieści kilometrów droga nie ma końca. Każda następna minuta uczy Aleerę cierpliwości i poskramia ogłuszającą potrzebę dodania gazu. Opiera się pokusie, postanawia się nie śpieszyć i utrzymuje jednostajne tempo. Wie do czego może doprowadzić nieostrożność — zagląda do kolorowej prasy, ogląda wiadomości: zwłaszcza w porze zimowej mówią o przecenianiu umiejętności, o szpitalach pękających w szwach od brawurowych kierowców.
Widoczność jest słaba, łuna przednich świateł znika w zawiei na długości dwóch metrów. Rozważa zatrzymanie się i przeczekanie najgorszych opadów, lecz pragnienie dotarcia do domu okazuje się silniejsze od zdrowego rozsądku. Ignoruje wirujące w szalonym tańcu płatki, nie zwraca uwagi na migoczącą w samochodowych reflektorach biel, która spowija wszystko dookoła. Zasypane pobocze, asfalt, świat w lusterkach — wszystko jest rozmazane. Aleera klnie okropnie, zmienia bieg na niższy oraz zwalnia.
Świat pogrąża się w milczeniu. Kiedy trzaska gałąź przeciążona śniegiem, dźwięk toruje sobie drogę przez zagęszczoną ciszę; innym razem wieje wiatr, wyrzucając w jej kierunku obłoki białego kurzu. Unoszą się nad ziemią, krążą w nieustannych piruetach, by wzlecieć ku mrocznemu niebu. Przemierza następne kilometry, mając spojrzenie wlepione w drogę. Ogląda się na bok na ułamek sekundy — widok zdezelowanej osobówki początkowo bierze za omam wzrokowy. Gdy postanawia stanąć jest na to na późno — wdusza hamulec. Pojazd gładko mknie poślizgiem po wysłużonym asfalcie, a ona o mało nie dostaje palpitacji serca.
Idiotka
Bierze głęboki oddech. Dygoczącymi rękoma odpina pas kierowcy. Wysiada, otulając ramiona połaciami wełnianego płaszczu, a dłonie oplatając wokół latarki. Wdycha kłaki śniegu, brnie przez wirującą zawieję i toruje sobie drogę w śnieżnej masie. Światło z trudem przebija się przez padający śnieg — z każdym krokiem słabnie coraz bardziej, lecz udaje mu się rzucić słabą łunę na miejsce wypadku.
Oddech grzęźnie kobiecie w gardle. Mimowolnie wodzi zamglonym wzrokiem po śladach intensywnego hamowania. Szuka znamion nieszczęścia w grubych zaspach i na korach drzew — pojazd zdawał się obrócić wokół własnej osi zanim uderzył w jedno z drzew wyrastających z pobocza. Ma wrażenie, że metalowa powłoka nie wytrzymała siły uderzenia, samochód niemalże owinął się wokół pnia, wiążąc jednego z pasażerów w wygiętych blachach. Drugi wyleciał chyba przez szybę niczym z procy, rozbijając ją w drobny mak. Turlał się jeszcze parę metrów zanim przydroże kamienie dotkliwie pokiereszowały odsłonięte części ciała. Kilka poważnych rozcięć krwawiło złowrogo, zabarwiając bielmo śniegu.
Scena ryje się w podświadomość Aleery, pobudzając uczucie strachu, z którego wydawało jej się, że dawno wyrosła. Usta układały się w siarczyste przekleństwa, ręce łapały za głowę w geście bezsilności. Spanikowała na długie minuty zanim niepokojący dreszcz przywrócił jej jasność umysłu. Mocny krok przekształcił się w nerwowy bieg ku samochodowi — trzęsące się ręce pośpieszenie chwyciły za spoczywający w uchwycie telefon, pozwalając mu prawie wyślizgnąć się z rąk. We wstecznym lusterku dostrzegła reflektory — dwie żółte lampki zbliżające się ze stałą prędkością. Sunące ostrożnie po zdradliwym podłożu do miejsca wypadku. Nie myśląc za wiele, wybiegła na ulicę, machając w powietrzu wolną ręką, gdy drugą nadal próbowała wybrać numer alarmowy.
Michael J. Hayward